Hydra
Mam taki sen. Powtarza sie od czasu do czasu, wraz z upływającym czasem. Zamyka mnie w cyklu wspomnień, z którego nie mogę wspomnień wyrwać.
Płynę w ciemną wodę, w ciemną noc, w ciemną otchłań. Woda jest gęsta i ciepła, a gdzie sięgnę wzrokiem, smolista czerń bezkresu.
Nagle, w oddali, widzę światło. Nikłe, migoczące, skoncentrowane gdzieś na niewielkiej płaszczyźnie czarnego odmętu.
Powoli podpływam, czując sensualny dotyk wody na nagim ciele, i plusk wody pod łagodnym ruchem ramion.
Światło zamknięte jest pod szklaną kopułą, klepsydrą przelewającą tą smolistą wodę. Wpływam pod nią, jak pod miniaturowy wodospad, i zamyka mnie nagła cisza tego światła, nagła cisza klepsydry.
Jestem bezpieczna jak chciany płód w łonie troskliwej matki.
Mój wzrok przykuwa dom na końcu mroku. Niewyraźny, ale równie jasny jak światło zamknięte w klepsydrze. Dom jest zwykły taki, jak tysiące innych domów. A w domu Ty. Nie całkiem zwykły. Jak kilku tylko na całym znanym mi świecie. I choć dzieli nas czerń wody i kilometry przestrzeni, wołam :
-Hej! Heeej!
I na końcu myśli widzę jak kroisz chleb. Podnosisz nagle twarz, jakby w nagłym zdziwieniu. Nagłym niepokoju. Nagłym Usłyszeniu. Rozglądasz się, odgarniając włosy z twarzy.
-Hej! Hej...
Niewidzące oczy wracają do krojenia. Zwykły dom z nie całkiem zwykłym Tobą oddala się z prędkością światła od schronu wodnej klepsydry. Tafla wody oddziela Twoje tam od Mojego tu. Fortepian. Schody. Koniec sennej mary.
Budzę się zazwyczaj z tym dziwnym uczuciem.
Ni to niesmak, ni to żal. Nano miłość. Nano śmierć.
Wstaję i zaparzam sobie kawę. Czujnik temperatury na czajniku wskazuje 98 stopni Celsjusza. Szczypta cynamonu. Goździk. Sól.Owsianka z jabłkiem i tost z razowego chleba.
Piętnaście minut prób medytacji, kończących się kontemplacją obłażącej farby ze ścian.
Tik-tak.
Tik-srak.
Bieg przez park. Dwa okrążenia. Krakanie wron i suchy odgłos podeszw na piaszczystej powierzchni ścieżki.
Prysznic, ten sam od lat żel kąpielowy i gorąca woda rozluuźniająca mięśnie.
Stoję i w głowie zaczyna dźwięczeć melodia sprzed lat. Znajome słowa otwierają usta i cichutko śpiewam w szum spływającej wody:
Dorosłe dzieci mają żal
Za kiepski przepis na ten świat
Dorosłe dzieci mają żal
Że ktoś im tyle życia skradł
Kap.Kap. Cisza. Moja łza z kroplą czystej wody.
Mail, drugi i następny. Kilka zaległych telefonów z Arnaldsem w tle. I oto jestem jak postać z filmu Kieślowskiego. Pełnometrażowy film obyczajowy z meblościanką z PRLu i dekalogiem wspomnień w tle.
Tamtego lata, dwadzieścia lat temu, naszego kumpla powiesili na drzewie koło cmentarza. Przedawnione porachunki zakończone bezsensowną, przedwczesną śmiercią. Stwierdzono, że to samobójstwo i kapłan nie przeprawił go przez Styx świata fizycznego. Pochowali go pod płotem, wśród pokrzyw i cichych łez matki.
My i tak znaliśmy prawdę.
Tamtego lata pojechało nas kilkoro minus jeden. Z plecakami wypchanymi konserwami, śpiworami, papierosami i tanimi winami. Każdy z nas uciekał przed własnym demonem. Przed pasem ojca, alkoholizmem matki, kieszonkowym w zastępstwie miłości, jednolitym społeczeństwem, złym dotykiem stryja, nagłą śmiercią przyjaciela. Każdy z nas chciał poczuć cokolwiek. Cokolwiek, co nie byłoby tylko beznamiętną pustką istnienia.
Rozbiliśmy namioty na dzikiej plaży polodowcowego, niewielkiego jeziora. Otoczeni szumem głębokiego lasu i trelem ptaków byliśmy Robinsonami naszego wszechświata. Mimo zdarzeń, nieśmiertelni.
W milczeniu pożegnaliśmy Krzysia. Staliśmy w kręgu otaczając się wzajemnie ramionami, dodając sobie nawzajem otuchy i pozwalając ostatnim łzom tęsknoty i złości opuszczać żałobne warownie.
Najbardziej na świecie ufaliśmy sobie nawzajem.
Wieczorne ognisko i kanapki z Turystyczną dały nam proste zadowolenie. Wino miło szumiało w głowach a nasz śpiew niósł się echem po tafli jasnego księżycem jeziora:
Nauczymy się więc sami na złość!
Spróbujemy, może uda się toooo!
Rozpoczniemy od początku nasz kurs!
Przekonamy się, czy twardy ten muuuur!!!
Kto pierwszy wbiegł do wody? Błażej? A może Weronika? Wśród głośnych okrzyków zachęcania jedno po drugim wskakiwaliśmy w zimny, dziki odmęt jeziora. Upojeni alkoholem, chcąc odpędzić, wychrzcić przywleczone demony, chcieliśmy czuć, że żyjemy. Czuć cokolwiek.
Odmierzymy, ile siły jest w nas!
Wyznaczymy sobie miejsce i czaaaas!
A gdy zmienią się reguły tej gry!
Może w końcu odkryjemy, jak żyyyyć!
Otoczeni śmiechem, nie oglądają sie za siebie, zaczęliśmy wychodzić na nierówny, kamienisty brzeg. Kiedy szarpnęło mnie w tył? Gdzieś pomiędzy kumkaniem żab a cykaniem świerszczy? Między okrzykiem radości a przelotem ważki? Czy uświadomiłam sobie, że glony unieruchomiły mi nogi od razu, czy też panika zalała serce lodem i trwożnie rozpoczęła batalię o uwolnienie?
Nie pamiętam.
Pamiętam jak powoli tonę, jak matka natura zabiera co swoje w pijanych okrzykach rozgłośnionej nocy i kompletnym mroku bezgwiezdnego nagle nieba.
Śmiertelna hydrointubacja dróg oddechowych nieubłaganie odbierała mnie życiu.
Wdech.
Szum wody w uszach i palące uczucie umierania.
“Syreny nie zaśpiewają. Syreny nabrały wody w usta”- myślę, czując nagle ciepłe, mocne dłonie kradnące mnie z rąk śmierci.
To Deuxième peau.
Ciął te glony finką, krzycząc coś przeraźliwie.
Ktoś trzymał moją głowę. Ktoś inny przybiegł z latarką?
Nie pamiętam.
Ocknęłam się w ramionach Deuxième peau, cała opatulona w sweter i śpiwory. Palił papierosa a po policzkach spływały mu łzy. Pocałował mnie w czoło.
-Boję się wody, wiesz?
-Wiem.
-Bałem się o ciebie, wiesz?
-Wiem.
Patrzyłam na dogasający ogień myśląc, że nawet glon może zabić. Nawet glon.
Kilka lat później odszedł Deuxième peau, a zaraz po nim Błażej. Dorosłe dzieci nabrzmiałe od smutku i bezczucia.
Minęło 20 lat.
Nadal boję się wody, wiesz?
Ale czasami mam taki sen. Powtarza sie od czasu do czasu, wraz z upływającym czasem. I w tym śnie woda jest miękka jak jedwab, a ja płynę pewnie i śmiało. Dom na końcu ciemności jest latarnią morską i mroku się nie lękam, bo Ty jesteś przy mnie. Kroisz chleb i słyszysz mój głos, uśmiechasz się i rozmawiamy o niczym.
Lubię Nas, czerpię z Nas siłę.
Chcę budzić się z tym dziwnym uczuciem.
Makro miłość. Makro śmierć.
W snach oddałeś mnie wodzie.
Juz się nie boję.
Słyszę syreni śpiew.
Boska ławka rezerwowych